O pasji do gór i odkrywaniu świata Rozmowa doktoranta Pawła Drueta z geografem, podróżnikiem i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego – Jarosławem Czochańskim

Rozmowa doktoranta Pawła Drueta z geografem, podróżnikiem i profesorem Uniwersytetu Gdańskiego – Jarosławem Czochańskim*

 

PD: W ilu pasmach górskich byłeś dotychczas?

JC: Łącznie w 40. – w całej Europie, ale w niektórych po kilka razy. Gór na tym kontynencie jest bardzo dużo, choć de facto stanowią jego niewielki odsetek (zaledwie około 5% powierzchni Europy wznosi się na wysokość powyżej 1000 m n.p.m.). Europa jest kontynentem w zasadzie nizinnym, ale gdy się dobrze jej przyjrzymy - to pasm górskich jest tu naprawdę wiele.

 

PD: A poza Europą?

JC: Wiele lat temu przyjąłem założenie, że nie ruszam się poza Europę. W przeszłości miałem jechać z Trójmiejskim Klubem Wysokogórskim na wyprawę na Annapurnę [położony w Himalajach ośmiotysięcznik o wysokości 8091 m n.p.m. – przyp. red.], ale nie dostałem paszportu z powodu czekającej mnie służby wojskowej. Potem, gdy zacząłem wędrować po Europie, okazało się, że gór w niej jest mnóstwo, bardzo zróżnicowanych. Im więcej po tym kontynencie jeżdżę, tym więcej widzę miejsc, w które warto pojechać. Stwierdziłem, że ta część świata mi wystarczy. Założyłem sobie, że przed emeryturą chciałbym zdobyć Koronę Europy [najwyższe szczyty wszystkich państw w Europie – przyp. red.].

 

PD: Ile szczytów Korony Europy już zdobyłeś?

JC: 28 [z 47 – przyp. red.] – wliczając w to Kosowo, ale trzeba pamiętać, że aż 14 państw ma swoje najwyższe punkty poniżej 1000 m n.p.m., a więc trudno je zaliczyć do gór. Drugi zamysł, który równolegle realizuję to wchodzenie na najwyższe szczyty poszczególnych pasm górskich i tych mam na koncie ponad 30. Łącznie, nie licząc polskich gór, byłem na ponad 70 szczytach Europy.  Mój cel to minimum 50 pasm i 100 szczytów przed emeryturą. Tylko pamiętajmy, że jesteśmy w Gdańsku – stąd w każde góry jest daleko, a poza tym szczyty korony gór są rozproszone po całym kontynencie – często jeden wyjazd - to tylko jeden szczyt.

 

PD: Które wejścia były najbardziej nietypowe?

JC: Chyba ciekawostką był najwyższy punkt Watykanu, który znajduje się w Ogrodach Watykańskich. Pytaliśmy miejscowych, gdzie dokładnie się on znajduje. Nikt nie wiedział, ale znaleźliśmy tę informację w opisie jakiejś wycieczki. Z kolei podczas zwiedzania Monako odłączyłem się na jedną godzinę od rodziny i znajomych, i to wystarczyło aby wbiec na tamtejsze najwyżej położone miejsce. Natomiast na najwyższy szczyt Węgier – Kékes [1014 m n.p.m. – przyp. red.] zupełnie przypadkowo wjechałem samochodem. Chciałem tam dojechać autem do początku szlaku, ale nie zauważyłem, że wjeżdżam już na sam szczyt. Gdy się zorientowałem, że na nim jestem, zjechałem do podnóża, zostawiłem samochód i jeszcze raz wbiegłem na górę. Jednak z prawdziwych górskich wejść, za niezwykłe przeżycie uznaję wejście na najwyższy szczyt Islandii – Hvannadalshnúkur [2110 m n.p.m.], które zajęło nam łącznie 20 godzin ciągłego marszu – na szczyt i z powrotem, większość czasu po powierzchni  lodowca Vatnajökull.

 

PD: A najwyższy szczyt który zdobyłeś?

JC: Byłem na grani Mont Blanc, ale nie na szczycie [najwyższy szczyt Alp o wysokości 4805,59 m n.p.m. – przyp. red.], ponieważ musieliśmy się wycofać z powodu strasznej śnieżycy trwającej 3 dni i lawin.  W związku z tym najwyższy szczyt, na który wszedłem to Großglockner [3798 m n.p.m. – przyp. red.] – najwyższa góra Alp Austriackich. Na razie mam „zebranych” 10 szczytów ponad 3-tysięcznych.

 

PD: Kiedy rozpoczęła się twoja przygoda z górami i jaki miała przebieg w minionych latach?

JC: Po górach chodzę od ponad czterech dekad. Zacząłem w ogólniaku, gdy jeździłem na obozy wędrowne w Tatry Polskie i Słowackie. W 1983 roku przeszedłem swoją pierwszą samodzielną drogę wspinaczkową. Była to Grań Kościelców w Tatrach. Potem ukończyłem kursy wspinaczkowe i do 1997 roku wspinałem się sportowo w Tatrach i Alpach.

W tamtych czasach był problem z trenowaniem wspinaczki na co dzień mieszkając na północy Polski. Wtedy nie istniały jeszcze ścianki wspinaczkowe. Wspinaliśmy się na mury i mosty, np. tzw. Murki Brętowskie, które już nie istnieją. Zlikwidowano je podczas budowy Pomorskiej Kolei Metropolitalnej.  Kiedyś była to mekka gdańskich wspinaczy. Nie było na czym innym się wspinać. Pierwsza ścianka wspinaczkowa powstała z inicjatywy Klubu Wysokogórskiego Trójmiasto w Gdańsku, latach 1990., na terenie Akademii Wychowania Fizycznego.

Przełomowy dla mojego wspinania był rok 1997, ponieważ miałem wtedy wypadek w Tatrach podczas wspinaczki na Granatach. Złamałem nogę w dwóch miejscach. Od tamtego czasu nie wspinam się sportowo, tylko rekreacyjnie. Lubię też via ferraty.

 

PD: Które wyjście w góry wspominasz jako najtrudniejsze?

JC: Największe trudności wspinaczkowe, które pokonałem to, według skali tatrzańskiej, VI.1 na zachodnich ścianach Kościelców. One sprawiały najwięcej trudności, ale i satysfakcji. Ponadto została mi w pamięci wspinaczka na Cubrynie. Nie była szczególnie trudna, ale kończyliśmy ją w warunkach ostrej burzy. Po ścianach skalnych płynęły wodospady, a po wejściu na grań znaleźliśmy się w sercu burzy. Wokół uderzały pioruny. Wtedy jedyny raz w życiu miałem okazję zobaczyć słynne ognie św. Zelma – bzyczące ogniki przebiegające nad granią. Pamiętam prawie każdy krok z ucieczki stamtąd. Podobnie zapamiętałem burzę i wycofywanie się w niej na słynnym tatrzańskim filarze Świnicy.

Z wyjść w innych górach niż Tatry bardzo utkwiło mi w pamięci wejście na najwyższy szczyt Korsyki – szlakiem GR20 na Monte Cinto [2706 m n.p.m. – przyp. red.]. Wchodziłem tam w sierpniu, w czterdziestostopniowym upale. Wydawało mi się, że byłem dobrze przygotowany. W plecaku oprócz jedzenia miałem 6 litrów wody. Mimo tego końcówka podejścia była niczym w Himalajach na 7000 m. Cztery kroki, zatrzymanie się, wyrównywanie oddechu - łomotanie serca - łapanie powietrza, oddychanie, oddychanie, oddychanie – kolejne cztery kroki. Niczym z opisów himalajskich wspinaczek bez tlenu. A wydawało się, że wejście na 2700 m n.p.m. nie będzie niczym wymagającym.

PD: Podsumowując – najbardziej pamiętasz przejścia, podczas których dostałeś w kość.

JC: Tak, chyba zawsze tak jest.

 

PD: Które góry mają szczególne miejsce w twoim sercu?

JC: Mam dwa takie pasma. Pierwsze to włoskie Dolomity. Może też dlatego, że pierwszy raz w życiu się tam wspinałem poza Polską. Wróciłem nimi zauroczony. Są one według mnie absolutnym numerem jeden w Europie, jeśli chodzi o piękno, zróżnicowanie krajobrazowe i fizjonomiczne. Są tam przepiękne strzeliste, kolorowe skały. Znajduje się tam mnóstwo wspaniałych dróg wspinaczkowych i via ferrat o różnym poziomie trudności. Drugie z gór, które mają szczególne miejsce w moim sercu to islandzkie pasmo Landmannalaugar. Moim zdaniem to drugie najpiękniejsze krajobrazowo góry w Europie. Mają zupełnie inny charakter. Nie da się tam wspinać. To wulkaniczne kopce, dymiące wyziewami z głębi Ziemi, niezwykle kolorowe i malownicze.

Muszę także wspomnieć o Alpach Francuskich i Szwajcarskich, które są monstrualne. Jak się wchodzi na większe wysokości, chociażby w rejonie Mont Blanc i patrzy się na doliny, które mają 2 km głębokości, to odczuwa się ogrom gór. Chamonix jest bardzo daleko w dole, a to cały czas jedna dolina, tak duża, że nasze Tatry zajęłyby w niej tylko kawałek. Te wielkości i różnice wysokości robią ogromne wrażenie. Podobnie jest, gdy wędruje się w sąsiedztwie szwajcarskich lodowców w masywie Monte Rosa (drugim po Mt. Blanc najwyższym masywie Europy). Nie da się tego napatrzeć, nie da się znudzić. Z tygodniowego pobytu w Alpach Szwajcarskich przywiozłem prawie 3 tysiące zdjęć.

PD: Czy z którymś pasmem górskim byłeś związany badawczo?

JC: Byłem i to mocno. Z Tatrami. W Tatrzańskim Parku Narodowym wykonywałem pracę magisterską. Obroniłem ją na Uniwersytecie Gdańskim, ale była poświęcona kwestiom ochrony tatrzańskiej przyrody w relacjach związanych z turystyką i taternictwem. Zacząłem kombinować jak dalej trzymać się gór. Pojawił się pomysł organizacji obozów badawczych. Przez kilka lat realizowałem je z naszymi studentami ze Studenckiego Koła Naukowego Geografów. Park narodowy udostępniał nam obiekty, np. leśniczówki. Dostawaliśmy noclegi za darmo, a w zamian zaprojektowaliśmy sieć punktów pomiarowych, w których siedzieliśmy 12 godzin na dobę i liczyliśmy wielkość oraz natężenie ruchu turystycznego. Nikt nigdy wcześniej - i po nas też - nie zorganizował takiej skali badań i sieci pomiarowej ruchu turystycznego na tym obszarze. Dopiero wprowadzenie biletów wejściowych i określanie wielkości ruchu turystycznego na podstawie ich sprzedaży w naturalny sposób wygasiło nasze działania. Później wykorzystałem te badania do opracowania modelu i prognozowania ruchu turystycznego wewnątrz parku, który był przedmiotem mojego doktoratu. Może się to wydawać dziwne, ale nasza gdańska geografia, jako ośrodek badawczy, była uznana w badaniach tatrzańskich. Ponadto Katedra Limnologii przez bodajże 10 lat prowadziła też badania tatrzańskich stawów.

 

PD: W ostatnich latach liczba turystów wchodzących do Tatrzańskiego Parku Narodowego regularnie przekraczała 3 mln osób, a w latach 2021-2022 znacznie przewyższyła 4 mln. Są to ogromne liczby.

JC: Te wartości są kuriozalne. W latach 1990. ruch turystyczny przekraczał 2 mln i wydawał się ogromny. Szczególnie, gdy weźmiemy pod uwagę powierzchnię Tatrzańskiego Parku Narodowego. Te 211 km2 zmieściłoby się w nie jednej dużej alpejskiej dolinie. Na drodze do Morskiego Oka przedpołudniem i w południe znajduje się wielki, szeroki sznur ludzi, powoli poruszających się asfaltem – jak procesja w Boże Ciało. Jest to zupełnie niewyobrażalne, gdy przypomnimy sobie, że jesteśmy w górach.

 

PD: Jakie zagrożenia dla przyrody oraz samych turystów zauważasz w związku z tak ogromną liczbą ludzi na tym obszarze?

JC: Od lat, niezmiennie, zagrożenie jest jedno – ludzka głupota. Ma ona różne wymiary – od śmiecenia, przez zrywanie roślin, wspinanie na skały, po zaczepianie i dokarmianie zwierząt. Encyklopedia głupoty turystów w Tatrach to otwarta księga ciągle niemająca końca. Gdyby nawet te 4 mln ludzi zachowywały się w sposób odpowiedzialny, świadomy i dostosowany do warunków, w których się znajdują, to mimo braku możliwości zmniejszenia tego tłumu, nie byłoby tak dużych problemów.

Najbardziej irytuje mnie, że turystom idącym np. asfaltem do Morskiego Oka wydaje się, że są na środku jakiegoś deptaka. Że jak się zmęczą mogą zadzwonić po Tatrzańskie Ochotnicze Pogotowie Ratunkowe jak po taksówkę, aby ich zwieziono do domu. Wciąż nie mogę się nadziwić głupim zachowaniom, kompletnej bezmyślności i lekceważeniu niebezpieczeństw wysokich gór. Nawet na takim asfalcie  pojawiają się różne niebezpieczeństwa, np. podczas załamania pogody czy burzy. Są tam też stałe strefy, gdzie zimą, przy dużej pokrywie śnieżnej, schodzą lawiny. Nieprzygotowanie, złe zachowanie i brak wyobraźni to rzeczy, które powtarzają się od dziesiątek lat. Gdy poczyta się stare kroniki służb ratunkowych, nawet przedwojenne, okazuje się, że pewne zachowania turystów, które prowadziły do tragedii obecnie są takie same.

 

PD: Co, w twojej ocenie, mogłoby rozwiązać te problemy?

JC: Edukacja. Ciągła edukacja. Należy zwiększyć kulturę obcowania turystów z przyrodą. Przyniosłoby to korzyści nie tylko dla Tatr, ale dla wszystkich obszarów naturalnych. Sto osób nie umiejących się odpowiednio zachować jest gorsze niż milion turystów przygotowanych i zachowujących się odpowiednio.

Należałoby także zmniejszyć nieprawdopodobną masowość i intensywność ruchu turystycznego, przynajmniej na niektórych szlakach, w niektórych okresach. Owszem, byłoby bardzo trudno wprowadzić ograniczenia liczby ludzi na szlakach, ale przecież w okresach zimowych zamyka się szlaki, gdy istnieje wysokie niebezpieczeństwo lawinowe. Co więcej, Słowacy zamykają swoją część Tatr po sezonie letnim i jakoś nie ma kolejnej wojny światowej z tego powodu. Wyobrażam sobie, że gdyby w Polsce wprowadzić okresowe zamykanie szlaków, a przynajmniej regulację liczby turystów na poszczególnych trasach, to po roku czy dwóch krótkich awantur, do wszystkich by to dotarło i mogło jakoś funkcjonować. Sytuacje, w których kolejka ludzi stoi i czeka dwie godziny, aby wejść na Giewont to sytuacje niedopuszczalne.

 

PD: Jakie masz górskie plany na najbliższy czas?

JC: Zawsze dość niechętnie mówię o planach – żeby się nie przechwalać i nie zapeszać, ale latem planuję powrót w Alpy Szwajcarskie. Są niesamowite, piękne i ogromne, z wybitnymi szczytami i nieprawdopodobnie wyrzeźbionymi, ale ginącymi lodowcami. Może nie będę mówił o szczegółach – jak wejdę – to się pochwalę.

 

PD: Chciałbyś coś przekazać czytelnikom na koniec?

JC: Chcę powiedzieć młodym ludziom, że pasja to jedna z najważniejszych rzeczy w życiu. Pozwala lepiej funkcjonować – prostuje fizycznie i umysłowo. Nawet, gdy jest się zmęczonym i zabieganym, albo starym, to wizja tego, że coś na ciebie czeka i musisz się do tego przygotować, potrafi utrzymać twą aktywność. A taka pasja górska pomaga ci się nie zestarzeć i nie rozsypać. Polecam serdecznie, aby w studenckim wieku znaleźć tę pasję – dać się jej ponieść i dać się jej trzymać. No i ruszajcie w świat – podróż to najlepsza książka i najlepsza nauka.

 

 

*dr hab. Jarosław Czochański, prof. UG jest pracownikiem Zakładu Badań Krajobrazu i Kształtowania Środowiska IGSEiGP WNS.

Transkrypcja: Paweł Druet

 

Pokaż rejestr zmian

Data publikacji: środa, 29. Maj 2024 - 07:23; osoba wprowadzająca: Katarzyna Marosz Ostatnia zmiana: środa, 29. Maj 2024 - 07:24; osoba wprowadzająca: Katarzyna Marosz